Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pielęgnacja i uroda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pielęgnacja i uroda. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 kwietnia 2017

Beautiful with Thanaka - czyli magiczny proszek z Birmy albo skąd u Birmanek taka piękna cera

Kochani!
Już od jakiegoś czasu nie dzieliłam się z Wami żadnymi wieściami jedzeniowymi czy też kosmetycznymi, z którego to powodu jest mi naprawdę przykro. Jednak moja nieobecność tutaj - spędzona między innymi na podróżach po Azji - zaowocowała całym mnóstwem pomysłów i spostrzeżeń na temat szczęśliwego, naturalnego życia... i nie tylko ;)


Birmański sposób na piękno

Jednym z takich spostrzeżeń był dziwny biały krem (maseczka? proszek?), który Birmanki nosiły na twarzach, a czasem nawet szyjach i ramionach.


Zastanawiało mnie oczywiście, co takiego jest w tym specyfiku, że kobiety (ale i wielu chłopców) noszą go bez przerwy, a co więcej traktują go jako jakiś rodzaj upiększającego kosmetyku. Przyzwyczajona do bardziej "europejskiego" kanonu piękna i zwyczajów, trochę byłam zdziwiona, że nie zmywa się go przed wyjściem z domu, a wręcz odwrotnie. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, żeby gdzie indziej kobiety tak ochoczo hasały z żółto-białymi maseczkami na twarzach, dlatego natychmiast postanowiłam dowiedzieć się od miejscowych, o co tutaj chodzi.

W ten właśnie sposób dowiedziałam się o cudownej Tanace albo tłumacząc dokładniej - o proszku z drzewa Thanaka. Bo jest to właśnie proszek i pozyskuje się go, ucierając korę, drewno lub korzenie drzewa z wodą. Robi się to na specjalnych ceramicznych płytach, wydrążonych wokół, tak by nadmiar wody był odprowadzany. Co ciekawe, ponoć jest to tradycją już od ponad 2000 lat ... i nie wygląda na to, by coś miało się szybko zmienić ;)

No dobrze, ale co dalej? 
Okazuje się, że nakładana na skórę tanaka spełnia naprawdę wiele funkcji (spośród nich najważniejsza jest oczywiście funkcja obyczajowa). Między innymi, jest to naturalny filtr przeciwsłoneczny. Oprócz tego, chroni cerę przed pyłem i brudem, ale co najważniejsze: dzięki niej cera nie przetłuszcza się (minimalizuje wydzielanie się sebum), za to zostaje przez cały dzień miękka, świeża, gładka i ... pachnąca. Pachnąca - ponieważ naturalny zapach tego mazidła jest bardzo zbliżony do zapachu drzewa sandałowego. Czasami do różnych wersji zapachowych dodawane są jeszcze inne olejki, jednak moim zdaniem jest to w zupełności zbędne.
Bardzo zainteresowała mnie cała ta sprawa z kosmetykiem, dlatego zapytałam jedną z lokalnych Birmanek, co jej daje nakładanie tanaki. Odpowiedziała, że dzięki niej czuje się atrakcyjniejsza: odpowiednio nałożona, na przykład na kształt liści na policzkach, podkreśla rysy twarzy. Poza tym - powiedziała - jej mama nakładała tanakę przez całe życie i jej cera jest teraz dużo młodsza i zdrowsza niż jej samej. Ona oczywiście też używa proszku, ale często jej się nie chce. Poza tym, ostatnio modne zachodnie kosmetyki sprawiły, że woli czasami użyć kremu znanej marki.

Muszę przyznać, że historia o pięknej, promiennej cerze, która w tak gorącym klimacie nie będzie się przetłuszczała, zupełnie mnie kupiła. Tak, że i ja kupiłam później małe pudełeczko na próbę, a następnego dnia wymalowałam sobie całe policzki.


Kiedy teraz sobie przypomnę, jaką wywołało to reakcję, myślę, że nie było lepszego sposobu, aby zyskać sobie sympatię zwykle zdystansowanych i nieśmiałych Birmańczyków. Gdziekolwiek nie poszłam, towarzyszyły mi szczere uśmiechy i nieśmiałe okrzyki: "Beautiful with thanaka!". Co chwilę zatrzymywana byłam przez kogoś, kto tylko chciał mnie poklepać po ramieniu, pokazać na moje policzki i unieść kciuk w górę. Czułam, że ludzie traktują mnie z miejsca bardziej otwarcie i serdecznie; w ich oczach widać było autentyczną radość na widok, że podziela się ich tradycję.
A co do uczucia - wieczorem, bo pełnym wrażeń, męczącym dniu, przepełnionym wędrówkami po ruchliwych, zatłoczonych ulicach, miałam okazję na własnej skórze doświadczyć cudownego działania kremu. Po zmyciu jego resztek z twarzy, moja cera była jakby odświeżona, a w dotyku była miękka jak po naprawdę długim zabiegu spa. Różnicę było widać nawet po spojrzeniu w lustro - twarz nie była, jak zwykle po tak męczącym dniu, szara i z widocznymi niedoskonałościami. Zamiast tego była pełna blasku, widocznie gładka i czysta. 
Słowem - istna cud-maseczka!
Po tym eksperymentalnym dniu tak pokochałam tanakę, że więcej nie rozstałam się z nią na krok. Ze swojej wyprawy przywiozłam do Europy cztery opakowania - mam nadzieję, że wystarczy do następnej podróży! 
A dziwne spojrzenia przechodniów mnie nie peszą. Oni przecież nie wiedzą, jaką cudowność noszę na twarzy ;)

sobota, 26 listopada 2016

Oleje: co do czego i dlaczego?

Słowem wstępu


Witajcie, kochani. Ostatnio pisałam Wam, jak szybko i prosto zrobić swój własny krem do ciała (jeśli już zrobiliście swoje własne, koniecznie podzielcie się rezultatem!). Dzisiaj natomiast chciałabym napisać parę słów o podstawie, której się używa do większości kosmetyków, czyli o tłuszczach.
Kiedyś (właściwie nie tak dawno temu), myśląc o olejach, przychodziło mi do głowy co następuje: olej kujawski i oliwa z oliwek. No, może czasami gdzieś się przemknął olej z pestek winogron albo palmowy czy kokosowy. To było na tyle mojej tłuszczowej wiedzy. Jednak wraz ze zmianą odżywiania, otworzył się przede mną świat, który nie był już tak ubogi; pojawiło się masło kakaowe, shea, oleje z migdałów, pestek, a nawet olej sojowy czy konopny. Wcześniej pomyślałabym: "Co za wymysł? Po co komu te fanaberie? Hipsterstwo w modzie, to i na zwykłym oleju już nie wystarcza smażyć...". Oczywiście nie muszę wam tłumaczyć, w jak dużym błędzie byłam. O tym za chwilę. Pozostaje jeszcze kwestia finansowa. Wiadomo, że taki wymyślny olej daje mocno po kieszeni. Dlatego mam poradę dla tych, którzy chcą zrobić jakiś kosmetyk / odżywić się zdrowiej, a nie chcą wydać za dużo: jak tylko skończy ci się krem (kremy), którego używasz na co dzień, zamiast kupować nowy, odłóż te pieniądze i wejdź na allegro. Znajdziesz tam w śmiesznie niskich cenach przeróżne tłuszcze, z których zrobisz tyle kremów, balsamów, mydeł itd., że zwróci ci się z nawiązką. Jeśli natomiast nie korzystasz z kremów i zależy ci na wzbogaceniu jadłospisu o bardziej wartościowy olej, odkładaj do specjalnej puszki każdą złotówkę, którą normalnie wydałbyś na nagłą zachciankę. Zdziwisz się, jak szybko uzbierasz potrzebną sumę! A co z zachciankami? Mogę niemal z pewnością zagwarantować, że gdy tylko wkręcisz się w bardziej szczegółowe myślenie o używanych produktach, szybko też przejdzie ci ochota na kupowanie byle czego ;) 

Ale dość tego. Czas zająć się tematem.


Jak rozpoznać co do czego


Pierwszą i podstawową rzeczą, na jaką, według mnie, powinno się zwrócić uwagę przy wyborze oleju, jest sposób powstawania
Mamy zatem oleje tłoczone na zimno i na gorąco. Jeśli chcemy wyciągnąć z oleju jak najwięcej, wybieramy te pierwsze, ponieważ obróbka cieplna często pozbawia produkty większości poszukiwanych przez nas właściwości. 
Następnie mamy oleje rafinowane i nierafinowane. Tutaj wybieramy drugą grupę, ponieważ, znowu, dodatkowe oczyszczanie zabiera tłuszczom całą cudowność i dobroć. Widać to na przykład na oleju kokosowym. Nierafinowany charakteryzuje się silnie kokosowym zapachem, podczas gdy rafinowany nie pachnie w ogóle; używając więc rafinowanego do produkcji kosmetyku, tak naprawdę nie dostarczymy sobie do końca tego, czego chcieliśmy. Z rafinowanymi trzeba jednak ostrożnie - są one wrażliwe na ciepło, więc nie powinniśmy ich zbytnio podgrzewać, aby tę ich dobroć zachować.
Teraz zatem wiecie, że jeśli chcecie usmażyć sobie schabowego, najlepiej wybrać olej rafinowany, niekoniecznie tłoczony na zimno. Jeśli zaś chcemy zrobić z sałatki zdrowotną bombę, idziemy w drugą stronę.
Ważne jest przechowywanie oleju i inne jego charakterystyki. Starajmy się zawsze wybierać te organiczne (z roślin/pestek... które nie były pryskane itd.) oraz te, które mają jak najmniej dostępu do światła i ciepła (na przykład olej lniany, który traci swoje dobre właściwości po wyjęciu z lodówki oraz przy dostępie tlenu). Oczywiście nie tyczy się to każdego jednego tłuszczu, ale o tym za chwilę.


Który dla kogo?


Chyba najważniejsza rzecz, którą powinno się wiedzieć o tłuszczach, to zawartość wielonienasyconych kwasów tłuszczowych: omega-3 i omega-6. Często słyszymy z reklam lub artykułów, że kwasy omega są niezbędne w naszej diecie i czynią nas niezniszczalnymi. Rzeczywiście, owe kwasy mają nieocenioną rolę dla naszego organizmu: między innymi zaniżają poziom "złego cholesterolu" tym samym pomagając się uchronić przed chorobami układu krążenia (miażdżyca, zawał...), są niezbędne dla prawidłowej pracy mózgu, biorą udział w budowie serotoniny - działają antydepresyjnie. I tak dalej, i tak dalej.
Wybierając zatem tłuszcz, możemy się pokierować jego składem, a dokładniej ilością kwasu alfa-linolenowego (omega-3) i linolowego/gamma-linolenowego (omega-6)
I tak, tłuszcze, które zawierają ponad 50% owych kwasów to tłuszcze schnące. Są lekkie, szybko się wchłaniają, nie pozostawiają "tłustego" wrażenia na skórze. Dlatego najlepsze są dla osób ze skórą tłustą, wrażliwą, skłonną do wyprysków i zaskórników. Te oleje nie zapychają porów.
  • olej z róży piżmowej, olej konopny, olej lniany, olej z kiełków pszenicy, olej z quinoa (komosy), olej malinowy...
Zawierające 20-50% wspomnianych kwasów, to tłuszcze półschnące. Polecane dla skóry normalnej, mieszanej, nieproblematycznej. 
  • olej z pestek moreli, olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, olej bawełniany...
I na koniec te, które zawierają mniej niż 20% kwasów, czyli nieschnące. Dobre przy skórze dojrzałej lub przesuszonej. Uwaga: te tłuszcze zapychają pory, mogą powodować zaskórniki. 
  • olej awokado, olej ryżowy, olej makadamia, olej brzoskwiniowy, olej jojoba, olej z kamelii, olej karite, olej kokosowy, olej z mango...
Oprócz zastosowania w kosmetyce, liczy się też kuchnia. Tutaj też liczą się te dwa kwasy. Oleje, które mają ich wysoką zawartość, nie nadają się do smażenia/pieczenia, ponieważ przy obróbce cieplnej kwasy te się rozpadają i oleje tracą swoje właściwości. Dobre do wysokich temperatur są tłuszcze o wyższej zawartości omega-9, jak oliwa z oliwek czy olej rzepakowy.
Szczegółową tabelkę z dokładnym wykazem procentowym kwasów znajdziecie >tutaj<.

Ostatnia rzecz, o której nie wolno zapomnieć, to wspomniane wcześniej przechowywanie. Skąd wiedzieć, który olej trzymać w lodówce, a który na półce? Pomoże nam w tym zawartość kwasów alfa-linolenowych - omega-3. To właśnie przez narażenie omega-3 na temperatury wyższe niż 10 stopni, pozwalamy, aby się utleniał i przez to wyjaławiał nasz olej. Bogate w omega-3 tłuszcze są dużo zdrowsze, ale za to mniej trwałe. Za to tłuszcze w nie uboższe (lub rafinowane) są trwałe i znoszą wyższe temperatury.


Słowem zakończenia


Mam nadzieję, że teraz, zanim walniecie sobie na twarz olej kokosowy zamiast kremu albo usmażycie coś na oliwie "nierafinowanej extra virgin", pomyślicie dwa razy... albo sięgniecie do tabelki ;) Temat na pierwszy rzut oka wydaje się zawiły, ale rozeznanie w nim znacznie upraszcza życie i pozwala czerpać z pełnego bogactwa natury. Zatem - miłego olejenia!

(post zainspirowany tym artykułem)

środa, 16 listopada 2016

DIY: Puszysty krem do ciała - idealny na zimę

Słowem wstępu


Pogoda za oknem od jakiegoś czasu nie rozpieszcza. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem bardzo zależna od pogody; gdy w Oslo dwa tygodnie temu spadł śnieg i wszystko skuło lodem, zawinęłam się w koc i zamieniłam w Leniwą Bułę. Wiem, że nie jest to najlepsze wyjście z sytuacji... na szczęście niebo postanowiło się nade mną zlitować i wczoraj zesłało odwilż. Wszystkie ulice zamieniły się w wodospady, tak że wracając do domu musiałam wykonywać prawdziwe akrobacje, aby nie utopić butów*. Teraz, choć dość ciepło, bez przerwy leje - już sama nie wiem, co jest lepsze. A ponieważ na te wszystkie zmiany najgorzej reaguje moja skóra, postanowiłam zaserwować sobie i Wam antidotum na wszelkie zmartwienia: pięknie pachnący czekoladą ze skórką pomarańczy puszysty krem do ciała**. Bowiem nic tak nie poprawia humoru jak gładziutka skóra, pachnąca Świętami!

O kremie i różnych właściwościach


Zrobienie sobie własnego kremu jest dziecinnie proste. Piszę to szczególnie do osób, które tak jak ja myślały całe życie, że aby krem działał, musi być wykonany przez specjalistów z dużego koncernu przy wykorzystaniu tajemniczych mikstur. Najlepiej, żeby wzbogacony był wyciągami z łez feniksa, ekstraktami z ziaren piasku z dna Atlantydy czy molekułami diamentu z jaskini Ali Baby. 
A tak poważnie: codziennie wmawiane jest nam w formie reklam lub artykułów, że naukowcy wynaleźli nową formułę na odmłodzenie i nawilżenie skóry i tylko oni mogą ją nam dostarczyć. Prawda jest taka, że podobnie, jak z mydłami i innymi środkami do pielęgnacji, im skład jest prostszy, tym bardziej służy naszej skórze. Jeśli zaś chodzi o sam krem, jest to chyba najprostszy do wykonania kosmetyk, ponieważ w naturze są setki rzeczy, które wspaniale spełniają wszystkie wymagania. Jakie było moje zdziwienie, kiedy pierwszy raz zrobiłam swój krem i miał identyczną konsystencję, jak te kupne, był równie biały, miękki i do tego fantastycznie pachniał! Nie wspominając już o tym, jak cudowny był w użyciu.
Cóż więc. Nie pozostaje nic innego, jak tylko zabrać się do dzieła :)

Czego będziemy potrzebować

Jako bazę do kremu zawsze wykorzystuję te same dwa składniki: masło kakaowe (lub shea) i olej kokosowy. Oprócz tego będzie nam jeszcze potrzebny olejek lub olejki o takich właściwościach, na jakich nam zależy. Bardzo dobrze się tu sprawdzają wszystkie olejki schnące i półschnące, np.: olej konopny, lniany, z kiełków pszenicy, dyni, maliny, orzecha włoskiego lub ze słodkich migdałów, pestek moreli, pestek śliwki. Przede wszystkim należy pamiętać, aby korzystać zawsze z tłuszczy nierafinowanych. Więcej o właściwościach każdego z nich oraz przyczynach, dlaczego wybierać takie a nie inne oleje, piszę tutaj :) Tymczasem, do swojego pierwszego kremu użyłam:
  • 150 ml oleju kokosowego
  • 150 ml masła kakaowego
  • 50 ml olejku ze słodkich migdałów
  • 50 ml oleju z orzecha włoskiego
  • 10 kropel pomarańczowego olejku eterycznego 

Sposób przygotowania


Do większego garnka nalewamy wody i nastawiamy do gotowania na malutkim ogniu. Olej kokosowy i masło kakaowe wrzucamy do mniejszego garnka lub miski i kładziemy na większym, aby rozpuściły się w kąpieli wodnej (zawsze lepiej topić tłuszcze powoli, w mniejszej temperaturze niż je nagle zagotować!).
Kiedy tłuszcze się roztopią, dodajemy pozostałe olejki i zapach. Mieszamy, odstawiamy na chwilę do wystygnięcia, a następnie wstawiamy do lodówki na 30 minut do godziny. Czas chłodzenia poznajemy po tym, kiedy na wierzchu lub na brzegach miski pojawi się zastygnięty "kożuch" - wtedy wyjmujemy miskę z lodówki. Z pomocą blendera miksujemy tłuszcze do momentu, kiedy uzyskają konsystencję gęstego, puszystego kremu. Gotowe!


Słowem zakończenia


Tak przygotowany krem możemy przechowywać w mniejszych słoiczkach lub pudełeczkach po innych kremach do kilku tygodni. Najlepiej trzymać je w temperaturze pokojowej; w zbyt ciepłej temperaturze krem się roztopi, a w zbyt zimnej stanie się zbyt twardy do nakładania. Chociaż, nawet jeśli tak się stanie, to zawsze można odwrócić proces i znów cieszyć się idealną konsystencją ;)

*i tak nie udało mi się tego zrobić; przemoczona do skarpetek doczłapałam do mieszkania
**post zainspirowany przepisem Sylwii z >kierunek zdrowie<

wtorek, 4 października 2016

DIY: Mydełko w kostce - prosto i przyjemnie!

Słowem wstępu

Witajcie, kochani! Tak jak obiecałam, w dzisiejszym poście przedstawię Wam sposób na bardzo łatwe i przyjemne przygotowanie swojego własnego mydła.
Jeśli jeszcze nie wiecie po co mielibyście się za to zabrać oraz jakie są częste skutki używania komercyjnych żeli i płynów do kąpieli, serdecznie polecam zapoznanie się z moim >poprzednim wpisem<. A jeśli już jesteście gotowi, bez zbędnych ceregieli przejdźmy do dzieła! ;)

Przygotowanie

Chyba najważniejszą i podstawową rzeczą w produkcji własnych kosmetyków jest bezpieczeństwo. Pamiętajmy, że podczas gotowania będziemy mieli do czynienia ze żrącą zasadą. Dlatego, jeśli nie chcemy przypadkiem stracić wzroku albo poparzyć dłoni, ubezpieczmy się w:
  • gumowe rękawiczki
  • okulary ochronne
  • ubrania, których nam nie żal
a także przestrzegajmy tych zasad:
  • nie używajmy aluminium!
  • wietrzmy pomieszczenie, w którym robimy mydło
  • bardzo dokładnie odważmy składniki
  • wyparzmy wszystko, czym będziemy się posługiwać
  • poinformujmy rodzinę, że robimy mydło (czasami mydło pachnie tak pięknie, że mylone jest z budyniem)
Poza tymi środkami bezpieczeństwa będziemy potrzebowali również przyrządów, z którymi będziemy pracować:
  • dwa garnki ze stali nierdzewnej lub emaliowane - o różnej średnicy
  • szklane lub plastikowe naczynie do zmieszania NaOH (u mnie zwykła plastikowa miarka albo słoik)
  • szklane, sylikonowe, plastikowe lub stalowe mieszadełko
  • blender
  • forma/y na gotowe mydła: sylikonowe foremki do babeczek, plastikowe pudełka po lodach i butelki po napojach. Można użyć też kartonów po mleku i sokach, bo choć mają w środku aluminium, to pokryte są warstwą folii. Trzeba wtedy dokładnie sprawdzić, czy folia nie jest nigdzie uszkodzona.
  • bardzo precyzyjna waga kuchenna
  • termometr kuchenny (do kupienia na allegro za ok. 10 zł)
Wytwarzanie kostek mydlanych kieruje się jedną prostą zasadą: do wybranej ilości tłuszczy dobieramy odpowiedni procent wody i zasady. Ja zazwyczaj na 600 gramów tłuszczy używam 82 gramy (13%) NaOH i 228 gramów (38%) wody. Te proporcje mogą się nieznacznie różnić zależnie od tego, jakich tłuszczy użyjecie.


Sposób przygotowania:

  1. Tłuszcze łączymy ze sobą w mniejszym garnku i roztapiamy w kąpieli wodnej - wstawiając do większego garnka wypełnionego wodą. Mieszamy cały czas na bardzo wolnym ogniu - uważając, aby temperatura tłuszczy nie przekroczyła w żadnym momencie 65 stopni. 
  2. Na wadze kuchennej stawiamy nasz pojemnik i wsypujemy do niego potrzebną wagę NaOH. Następnie zalewamy odważoną ilością zimnej wody.
    Uwaga: w tym momencie ług gwałtownie zwiększy temperaturę - do około 90 stopni - dlatego bądźmy ostrożni, kiedy chwytamy za naczynie.
  3. Kiedy tłuszcze się stopią w jedną masę, wyjmujemy je z kąpieli wodnej i odstawiamy do lekkiego schłodzenia - około 45-50 stopni. To samo robimy z ługiem.
  4. Kiedy i tłuszcze i ług osiągną dokładnie tę samą temperaturę, wlewamy roztwór do tłuszczy i mieszamy. 
  5. Po wstępnym przemieszaniu podłączamy blender i miksujemy całość. W tym momencie możemy również dodać olejki eteryczne.
  6. Kiedy masa osiągnie konsystencję kisielu lub budyniu (tj. ściekając z łyżki będzie tworzyła na powierzchni szlaczki) przelewamy całość do form.
  7. Formy odstawiamy w ciepłe miejsce i przykrywamy kocem - mydła powinny mieć ciepło i brak dostępu do światła.
  8. Po 24 do 48 godzinach wyjmujemy mydła z foremek i pozostawiamy je do "wyschnięcia" na kolejne 4-6 tygodni.
Gotowe :)
Teraz już sami widzicie, jakie to proste, szybkie i przyjemne. Cóż, pozostało jedynie wprawić wyobraźnię w ruch i stworzyć swoją pierwszą mieszankę :) A dla tych, którzy nie czują się jeszcze pewnie w eksperymentach poniżej przedstawiam dokładny skład jednego z moich własnych mydeł.

Składniki

  • 340g oliwy z wytłoków oliwkowych (dużo lepsza w produkcji mydeł od oliwy z oliwek!)
  • 140g nierafinowanego oleju kokosowego (użycie rafinowanego oleju pozbawi nas wszelkich substancji odżywczych)
  • 40g olejku ze słodkich migdałów
  • 20g oleju rycynowego
  • 20g masła kakaowego
  • 20g olejku z pestek moreli
  • 15g wosku pszczelego
  • 5g oleju arganowego
oraz
  • 82.2g NaOH
  • 228g wody (najlepiej wodę zdemineralizowaną - do kupienia za grosze na stacjach benzynowych)
  • 8 kropli olejku lawendowego (nie korzystamy z olejków do kominków zapachowych, tylko z tych do masażu lub kąpieli - które mogą mieć styczność ze skórą)
  • 8 kropli olejku z trawy cytrynowej
  • 4 krople olejku eukaliptusowego

Słowem zakończenia

Jak widzicie, własne eksperymenty kosmetyczne wcale nie muszą być skomplikowane. Tak naprawdę wszystko możemy zrobić własnoręcznie, często taniej i z lepszym skutkiem niż gdybyśmy mieli to kupić w sklepikach z organicznymi produktami lub drogeriach.
Natomiast samo mydło jest po prostu receptą na zdrową, piękną i odżywioną skórę. Każdy z użytych w składzie olejków ma całe mnóstwo dobroczynnych właściwości, także olejki eteryczne znane są ze swojego zdrowotnego działania. Nie wspominając już o tym, ilu toksyn, barwników i ulepszaczy nie wchłonie nasza skóra! 
Tymi słowami chciałabym zakończyć dzisiejszy post; mam nadzieję, że już niedługo w Waszych łazienkach zagości pierwsze naturalne mydło, a po nim następne i kolejne ;)
Trzymajcie się ciepło!

niedziela, 25 września 2016

DIY: Sposób na gładką skórę, czyli jak i po co robić własne mydełka

Słowem wstępu


Witajcie, kochani! Dziś jestem wyjątkowo podekscytowana, ponieważ podzielę się z wami moją największą radością - sposobem na zdrową pielęgnację skóry. A zaczęło się to już jakieś trzy lata temu, kiedy odwiedzałam w Hiszpanii swoją przyjaciółkę: instruktorkę jogi, wegankę, doktor medycyny chińskiej. Zdziwiłam się, kiedy w jej łazience znalazłam, zamiast dobrze mi znanych żeli czy płynów do kąpieli, zwykłe kostki mydła. Wydawało mi się wtedy, że takie mydło jest nieporęczne, a przede wszystkim mocno wysusza skórę. Nie wspominając o tym, że walorami zapachowymi nie było w stanie wygrać ze swoimi płynnymi braćmi. Zainteresowałam się więc i dostałam od przyjaciółki długi wykład o tym, co wchodzi w skład typowego żelu pod prysznic i jak prosto jest to zmienić: tworząc kosmetyk samemu.

Co się dzieje podczas mycia skóry?


Wybierając w drogerii żel, krem czy płyn pod prysznic, zazwyczaj kierujemy się zapachem lub konsystencją. Jeśli mamy już swoją sprawdzoną markę, jest to zazwyczaj ta, której produkty nie przesuszyły naszej skóry po kąpieli i nie sprawiały, że skóra stawała się naciągnięta i swędząca. Mało kto jednak zadaje sobie bardzo podstawowe pytanie: czemu właściwie mają służyć te wszystkie preparaty?
Podczas dnia lub kiedy śpimy, na naszej skórze zbierają się rzeczy, których chcemy się pozbyć: kurz, makijaż, bakterie, pot oraz wydzielany przez nasze ciało naturalny tłuszcz. Dobry środek myjący powinien więc działać tak, aby po jego użyciu skóra była od danych rzeczy wolna, a jednocześnie pozostała odżywiona i nawilżona. O ile kurzu i potu możemy się pozbyć samą wodą, o tyle sebum czy resztki makijażu nie znikną tak łatwo. Dlatego podstawą wszelkich środków myjących są detergenty anionowe, które co prawda usuwają tłuszcz, ale jednocześnie silnie wysuszają skórę i pozbawiają ją naturalnej ochrony. Aby to zrównoważyć, do składu kosmetyków dodawane są różne chemiczne substancje, nie mające nic wspólnego ani z odżywianiem, ani z czyszczeniem; niektóre z nich są naprawdę szkodliwe lub wręcz toksyczne dla naszego ciała.
Jest tu jednak pogrzebany pies: otóż nasze pory naturalnie wchłaniają to, co się na nich znajdzie. Oznacza to, że te wszystkie chemikalia prędzej czy później trafią prosto do naszego ciała. Dlatego, jak naucza ajurweda (system medycyny indyjskiej): wszystko to, czego używasz na swoim ciele powinno nadawać się do zjedzenia.

Sposób na jadalny środek do mycia


W ten sposób doszłam do wniosku, że nie ma co dalej "jeść chemii" - czas świadomie podejść do tego, co nakładam na skórę i jak to na mnie działa. Zabierałam się jednak za to długo; w mojej głowie takie zdrowe kosmetyki kojarzyły się z wygórowanymi cenami, a o własnej produkcji wtedy jeszcze nawet nie śniłam. O dziwo, zrobienie pierwszego mydła okazało się dziecinnie proste. Od tej pory używam wyłącznie własnych kosmetyków: mydeł, peelingów, kremów. Udało mi się nawet stworzyć fantastyczne serum na pękające pięty - o którym z pewnością napiszę osobny post.
Co więc powinno wchodzić w skład naszego mydła?
Tak jak pisałam wcześniej, każdy środek czyszczący musi zawierać bazę, która będzie usuwała ze skóry nadmiar sebum oraz codzienne zanieczyszczenia; najpopularniejsza w tym wypadku jest soda kaustyczna. Ponieważ jednak zależy nam, aby skóra pozostała nawilżona i odżywiona, musimy zrównoważyć skład naturalnymi tłuszczami, z których każdy ma dodatkowe właściwości: bakteriobójcze, łagodzące, ochronne. Na koniec pozwalamy, aby zadziałała nasza fantazja. Do mydeł można dodawać zioła, przyprawy, naturalne barwniki lub składniki, które zadziałają jak peeling: kawa, płatki owsiane itd. Wariacji jest naprawdę mnóstwo, a zabawa podczas komponowania jest po prostu przednia :)

Mydełko, mydełko i jeszcze raz mydełko!


Mój pierwszy własny przepis, oprócz sody kaustycznej, zawiera: olej kokosowy, olejek ze słodkich migdałów, olej arganowy, wosk pszczeli, masło kakaowe, olejek rycynowy, olej z pestek moreli oraz oliwę z wytłoczyn oliwkowych. Dzięki dużej ilości wosku pszczelego, moje mydełko ma właściwości bakteriobójcze, wygładzające oraz ochronne; olejek rycynowy i oliwa odżywiają skórę, natomiast olej arganowy ją pielęgnuje. A to i tak tylko część z długiej listy wspaniałych właściwości, które ma taka ręcznie robiona kostka!
Mam nadzieję, że po przeczytaniu powyższego postu, część z was pomyśli dwa razy, zanim wybierze kolejny kosmetyk do mycia. A jeszcze większą radość mi sprawi, jeśli po prostu sięgniecie po składniki i zamieszacie je w swoich garnkach :)
Ponieważ w tym temacie mam naprawdę dużo do powiedzenia, post wyszedł dłuższy niż się spodziewałam. Dlatego dokładny przebieg produkcji krok po kroku zamieszczę już w kolejnym poście :)


poniedziałek, 5 września 2016

The "no-poo" method czyli mycie włosów bez szamponu


Słowem wstępu albo dobry kosmetyk to taki, który możesz zjeść


Witajcie, kochani!
Od jakiegoś czasu, mniej więcej od momentu, kiedy zamieszkałam z chłopakiem w Oslo, rozpoczęłam coś w stylu kampanii "zdrowe życie". Przyczyną była między innymi kandydoza, którą u siebie odkryłam, a raczej jej skutki. Bardzo chciałam nareszcie poczuć się dobrze, mieć miękką, świetlistą skórę, być pełna energii. Zaczęłam od odrzucenia większości gotowych produktów spożywczych, kupowanych w sklepach: jogurtów owocowych, ciastek, lodów, makaronów, pieczywa, gotowych sosów itd. Zamiast tego codziennie piekłam własny chleb (niestety, jeszcze na drożdżach), robiłam ciasta, ciasteczka, rogaliki śniadaniowe, babeczki - słowem, wszelkie wypieki, które zmieściły się w moim piekarniku. Zastąpiłam mleko krowie roślinnym, przestałam kupować wszystko, co zawierało w składzie syrop glukozowo-fruktozowy (muesli!). Następnie moje zainteresowania poszerzyły się do wspomagania diety takimi rzeczami jak ocet jabłkowy lub zakwas buraczany - które też postanowiłam samodzielnie przygotować.
Następny krok był właściwie momentem przełomowym, kiedy trafiłam w internecie na filmik, który podkreślał, że kosmetyki są prawie jak jedzenie - ok. 70% ich składu jest wchłaniane przez skórę (wyobrażacie sobie wypić szampon?). Dodałam więc dwa do dwóch i w mojej głowie zabłysła lampka: jeśli chcę naprawdę odżywić organizm dobrymi rzeczami, to kosmetyki, których używam, również muszą ten organizm odżywiać. Nie jest przecież sekretem, że dezodoranty, pasty do zębów, kremy i szampony, których używamy, pełne są toksyn, chemikaliów i wszystkiego innego, czego w życiu nie zaryzykowalibyśmy zjeść (tutaj muszę dodać, że mimo ogólnej świadomości, i tak nie zwracamy na to uwagi. Ja sama całe życie wiedziałam, że dezodoranty swoim składem zwiększają ryzyko raka, a ładowałam go pod pachy jak szalona).
No dobrze, ale produkty naturalne, organiczne, 100% vegan i takie tam - są strasznie drogie! A ponieważ jestem strasznym cynikiem, to nawet widząc te hasła, nigdy do końca nie zaufam składowi. No i byłam w kropce.
Ale ponieważ byłam naprawdę zdeterminowana (szkoda, że dopiero, kiedy moje zdrowie zaczęło się ostatecznie sypać), zaczęłam szukać w internecie różnych porad, kanałów i osób, które również chciały odrzucić komercjalne kosmetyki. Okazało się, że takich osób jest całe mnóstwo! Co więcej, prawie każda z tych osób wytwarzała swoje własne kosmetyki. Ich wyrób okazał się wręcz banalnie prosty, bardzo tani i dający duuużo radości.
Pozostała jedynie kwestia szamponu. Cały internet jednogłośnie przekonywał, że należy myć włosy roztworem sody oczyszczonej z wodą, a następnie płukać rozcieńczonym octem jabłkowym. Ja jednak, po pierwszej próbie, całkowicie odrzuciłam ten pomysł - włosy były tłuste u nasady i strasznie przesuszone przy końcach. Później obejrzałam filmik, tłumaczący, że soda z natury zasadowa niszczy środowisko naturalne skóry głowy (lekko kwasowe), pozbawiając włosy naturalnej ochrony, wysuszając i zmuszając to jeszcze większej produkcji łoju. Co z tego, że potem unormujemy pH octem, skoro dokonaliśmy już tych zniszczeń?

Bez szamponu?


Aż w końcu dotarłam do najgłębszych odmętów internetu, który radził metodę "no-poo" (no shampoo), ale nie taką z zastępczą sodą i octem, tylko z samą wodą. Brzmi dziwnie. Szczerze mówiąc, w ogóle nie uwierzyłam, że to mogłoby działać. A jednak postanowiłam spróbować. Pierwsze kilka dni - wiadomo - włosy strasznie tłuste, skóra głowy swędząca, ogólne uczucie ohydy na głowie. Jako osoba, która potrafiła myć włosy nawet dwa razy dziennie (!) - tak się przetłuszczały - strasznie cierpiałam. A jednak po ponad tygodniu coś się zaczęło zmieniać. Jak przez ostatnie dni, zwyczajnie ustawiłam głowę pod prysznicem z ciepłą wodą i przez około dwie minuty masowałam skórę głowy, na koniec "przepłukując" całe włosy - oczywiście cały czas wodą. Już podczas mycia włosy stały się na dotyk zupełnie inne niż poprzednio. A po wyschnięciu wyglądały tak:



Nie wiem jak dla was, ale dla mnie są to super miękkie, puszyste, trochę (bardzo) zniszczone przy końcach i z pewnością nietłuste włosy.
Tak więc, dla tych, którzy lubią eksperymentować i nie boją się wrogiej opinii publicznej - naprawdę polecam spróbować. Natomiast dla tych was, którzy chcieliby coś zmienić, ale nie tak drastycznie - w kolejnych postach na pewno podam przepis na domowy szampon. Muszę go tylko sama przetestować ;)
Trzymajcie się, kochani!

(proszę pamiętać, że wszystko o czym piszę, jest rezultatem moich własnych przemyśleń, spostrzeżeń i doświadczeń. Nie jestem lekarzem ani autorytetem z dziedziny medycyny, więc proszę nie traktować moich słów jak jedyną słuszną prawdę!)