niedziela, 25 września 2016

DIY: Sposób na gładką skórę, czyli jak i po co robić własne mydełka

Słowem wstępu


Witajcie, kochani! Dziś jestem wyjątkowo podekscytowana, ponieważ podzielę się z wami moją największą radością - sposobem na zdrową pielęgnację skóry. A zaczęło się to już jakieś trzy lata temu, kiedy odwiedzałam w Hiszpanii swoją przyjaciółkę: instruktorkę jogi, wegankę, doktor medycyny chińskiej. Zdziwiłam się, kiedy w jej łazience znalazłam, zamiast dobrze mi znanych żeli czy płynów do kąpieli, zwykłe kostki mydła. Wydawało mi się wtedy, że takie mydło jest nieporęczne, a przede wszystkim mocno wysusza skórę. Nie wspominając o tym, że walorami zapachowymi nie było w stanie wygrać ze swoimi płynnymi braćmi. Zainteresowałam się więc i dostałam od przyjaciółki długi wykład o tym, co wchodzi w skład typowego żelu pod prysznic i jak prosto jest to zmienić: tworząc kosmetyk samemu.

Co się dzieje podczas mycia skóry?


Wybierając w drogerii żel, krem czy płyn pod prysznic, zazwyczaj kierujemy się zapachem lub konsystencją. Jeśli mamy już swoją sprawdzoną markę, jest to zazwyczaj ta, której produkty nie przesuszyły naszej skóry po kąpieli i nie sprawiały, że skóra stawała się naciągnięta i swędząca. Mało kto jednak zadaje sobie bardzo podstawowe pytanie: czemu właściwie mają służyć te wszystkie preparaty?
Podczas dnia lub kiedy śpimy, na naszej skórze zbierają się rzeczy, których chcemy się pozbyć: kurz, makijaż, bakterie, pot oraz wydzielany przez nasze ciało naturalny tłuszcz. Dobry środek myjący powinien więc działać tak, aby po jego użyciu skóra była od danych rzeczy wolna, a jednocześnie pozostała odżywiona i nawilżona. O ile kurzu i potu możemy się pozbyć samą wodą, o tyle sebum czy resztki makijażu nie znikną tak łatwo. Dlatego podstawą wszelkich środków myjących są detergenty anionowe, które co prawda usuwają tłuszcz, ale jednocześnie silnie wysuszają skórę i pozbawiają ją naturalnej ochrony. Aby to zrównoważyć, do składu kosmetyków dodawane są różne chemiczne substancje, nie mające nic wspólnego ani z odżywianiem, ani z czyszczeniem; niektóre z nich są naprawdę szkodliwe lub wręcz toksyczne dla naszego ciała.
Jest tu jednak pogrzebany pies: otóż nasze pory naturalnie wchłaniają to, co się na nich znajdzie. Oznacza to, że te wszystkie chemikalia prędzej czy później trafią prosto do naszego ciała. Dlatego, jak naucza ajurweda (system medycyny indyjskiej): wszystko to, czego używasz na swoim ciele powinno nadawać się do zjedzenia.

Sposób na jadalny środek do mycia


W ten sposób doszłam do wniosku, że nie ma co dalej "jeść chemii" - czas świadomie podejść do tego, co nakładam na skórę i jak to na mnie działa. Zabierałam się jednak za to długo; w mojej głowie takie zdrowe kosmetyki kojarzyły się z wygórowanymi cenami, a o własnej produkcji wtedy jeszcze nawet nie śniłam. O dziwo, zrobienie pierwszego mydła okazało się dziecinnie proste. Od tej pory używam wyłącznie własnych kosmetyków: mydeł, peelingów, kremów. Udało mi się nawet stworzyć fantastyczne serum na pękające pięty - o którym z pewnością napiszę osobny post.
Co więc powinno wchodzić w skład naszego mydła?
Tak jak pisałam wcześniej, każdy środek czyszczący musi zawierać bazę, która będzie usuwała ze skóry nadmiar sebum oraz codzienne zanieczyszczenia; najpopularniejsza w tym wypadku jest soda kaustyczna. Ponieważ jednak zależy nam, aby skóra pozostała nawilżona i odżywiona, musimy zrównoważyć skład naturalnymi tłuszczami, z których każdy ma dodatkowe właściwości: bakteriobójcze, łagodzące, ochronne. Na koniec pozwalamy, aby zadziałała nasza fantazja. Do mydeł można dodawać zioła, przyprawy, naturalne barwniki lub składniki, które zadziałają jak peeling: kawa, płatki owsiane itd. Wariacji jest naprawdę mnóstwo, a zabawa podczas komponowania jest po prostu przednia :)

Mydełko, mydełko i jeszcze raz mydełko!


Mój pierwszy własny przepis, oprócz sody kaustycznej, zawiera: olej kokosowy, olejek ze słodkich migdałów, olej arganowy, wosk pszczeli, masło kakaowe, olejek rycynowy, olej z pestek moreli oraz oliwę z wytłoczyn oliwkowych. Dzięki dużej ilości wosku pszczelego, moje mydełko ma właściwości bakteriobójcze, wygładzające oraz ochronne; olejek rycynowy i oliwa odżywiają skórę, natomiast olej arganowy ją pielęgnuje. A to i tak tylko część z długiej listy wspaniałych właściwości, które ma taka ręcznie robiona kostka!
Mam nadzieję, że po przeczytaniu powyższego postu, część z was pomyśli dwa razy, zanim wybierze kolejny kosmetyk do mycia. A jeszcze większą radość mi sprawi, jeśli po prostu sięgniecie po składniki i zamieszacie je w swoich garnkach :)
Ponieważ w tym temacie mam naprawdę dużo do powiedzenia, post wyszedł dłuższy niż się spodziewałam. Dlatego dokładny przebieg produkcji krok po kroku zamieszczę już w kolejnym poście :)


sobota, 17 września 2016

Żurawinowe fantazje na początek jesieni :)

Słowem wstępu


Zbliża się jesień, a półki sklepowe tutaj w Norwegii wypełniają się nie dynią, lecz... świeżą żurawiną. Z całego serca kocham te małe, czerwone owocki, ale zawsze przyprawiało mnie o białą gorączkę to, że w Polsce można ją dostać zazwyczaj tylko w wersji suszonej: z cukrem i olejem.

Mało kto zdaje sobie sprawę, jakim skarbem jest świeża żurawina. Oprócz całej gamy witamin (B1, B2, B6, C, E, karoten) oraz minerałów (sód, potas, fosfor, magnez, wapń, jod, żelazo) jest również silnym przeciwutleniaczem. Przede wszystkim jednak działa bakteriobójczo i przeciwgrzybiczo (szczególnie dobra na infekcje dróg moczowych), a także oczyszcza organizm z toksyn. W sumie - prawdziwy super owoc! 
Na szczęście w moim domu pojawiło się kilka dni temu wiaderko świeżej żurawiny. Długo nie musiałam myśleć; na następny dzień powstała z nich korzenna konfitura. Idealna do mięs, owoców morza, ale też naleśników, świeżo upieczonego chleba czy do jogurtu.
Jako że to już pewnie ostatnie takie ciepłe promienie słońca, zdecydowaliśmy się na wersję konfitury w towarzystwie krewetek z grilla :)



Potrzebujemy:

  • 850g świeżej żurawiny
  • 100 ml syropu klonowego
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • sok z jednej pomarańczy i otarta z niej skórka
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 4 ziarna ziela angielskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/4 łyżeczki pieprzu cayenne lub chili 
  • łyżka świeżego, startego drobno imbiru
  • pół łyżeczki goździków

Sposób przygotowania:

Ziele angielskie i goździki mielimy na proszek - ja robię to w młynku do kawy, można to zrobić równie dobrze w moździerzu. Następnie podgrzewamy patelnię i przesypujemy na nią wszystkie przyprawy; prażymy je przez chwilę, aż rozejdzie się przyjemny korzenny aromat. Uważamy, aby ich nie przypalić!
Do żurawiny dodajemy syrop klonowy, ocet i pomarańczę, następnie dosypujemy przyprawy. Całość, co jakiś czas mieszając, gotujemy na małym ogniu przez ok. godzinę.
Po ugotowaniu od razu przelewamy do wyparzonego słoika i zakręcamy. Gotowe!


Słowem zakończenia:

U mnie w całym domu unosi się teraz niesamowity korzenno-żurawinowy zapach. Nie jest to jednak jedyny zapach: koło łazienki "studzą się" nowe partie mydełka o zapachu lawendy i pomarańczy. Jeśli chcecie dowiedzieć się, co z tego wyjdzie i jak zrobić coś takiego samemu, serdecznie zapraszam do śledzenia bloga ;)
Trzymajcie się, kochani!

niedziela, 11 września 2016

Gluten czy nie gluten - oto jest pytanie!

Gluten tu, gluten tam...


Od jakiegoś czasu bardzo popularna stała się dieta bezglutenowa. W większości restauracji w menu widzimy znaki przekreślonego kłoska, coraz częściej wkradają się one również na opakowania produktów spożywczych. Ale czy to właśnie gluten nam szkodzi? Jeśli nie, to dlaczego po wyeliminowaniu go z diety czujemy się zdrowiej? 

Wśród "chorób" związanych ze spożywaniem glutenu rozróżniane są:

  1. celiakia - genetycznie uwarunkowana choroba trzewna, polegająca na nieprawidłowej reakcji układu immunologicznego; gluten traktowany jest jak obce ciało i zwalczany przez nasze własne przeciwciała. Zachorowalność to ok. 1% populacji.
  2. uczulenie na białko zawarte w zbożach - do 10% populacji.
  3. nietolerancja glutenu - nieprawidłowa reakcja po spożyciu produktów glutenowych: bóle brzucha, zmęczenie, wzdęcia, zaparcia, biegunki. Szacuje się, że na nietolerancję cierpi ok. 6% populacji.

Jak więc widzimy z powyższego, procent ogólnej nietolerancji nie jest aż tak wysoki. Warto wspomnieć, że o wiele wyższy wskaźnik nietolerancji wykazują np. białko jaja, mleka krowie lub orzechy. O co więc tyle szumu z glutenem?


Dlaczego jedząc gluten czujemy się źle?


Wiele osób nie zwraca uwagi na pewne ważne fakty: strawienie glutenu jest trudne dla organizmu - wymaga dużej ilości zdrowych bakterii i utrzymania flory bakteryjnej jelit na odpowiednim poziomie. W dzisiejszych czasach jest to niestety dość trudne: spożywamy ogromne ilości cukru, który zaburza naturalną korzystną florę. Dołóżmy do tego nieprawidłowe nawyki żywieniowe, przez które jedzenie odkłada się w jelitach i "pomaga" w rozwoju złych bakterii i grzybów. 

Nic więc dziwnego, że jeśli do tak zaniedbanego środowiska jelit dostarczymy porcję glutenu, organizm tego nie udźwignie. Źle strawiony gluten będzie "zatykał" przewód pokarmowy, powodując ciężkość, problemy gastryczne, senność. Nie wspominając już o tym, że leżące długo w jelitach złoża pokarmu fermentują, wytwarzając gazy, niszcząc ścianki jelita...

Nasi przodkowie wiedzieli jednak, jak sobie radzić z tym problemem. Oprócz tego, że jeszcze kilkanaście lat temu żywność zawierała o wiele więcej korzystnych elementów, nasi dziadkowie stosowali o wiele więcej pokarmów probiotycznych. Pomagały one we wstępnym trawieniu glutenu.

Naturalne kultury probiotyczne można znaleźć w jogurtach, kefirach, a także kiszonej kapuście czy ogórkach. Warto pamiętać o ich spożyciu szczególnie, jeśli jest się fanem białego pieczywa, makaronów lub słodkich wypieków.


piątek, 9 września 2016

Pyszny i prosty przepis na chleb... bez mąki!

Słowem wstępu


Witajcie, kochani!
Tak jak obiecałam w poprzednim wpisie, dziś przedstawię Wam naprawdę prosty i zaskakująco smaczny przepis na chleb - bez użycia mąki.
Ci z Was, którzy czytali moje wcześniejsze posty, wiedzą, że walczę z candidą; jedną z zasad podczas takiej walki jest niespożywanie glutenu czyli wyłączenie z diety produktów, m.in. na mące pszennej. Mi osobiście bardzo trudno było się z tym zmierzyć, ponieważ odkąd zaczęłam piec własne chleby, całkowicie się od nich uzależniłam. Nie ma przecież nic wspanialszego na świecie niż chrupiąca piętka gorącego chlebusia, dopiero co wyjętego z piekarnika. Do tego troszkę masełka, domowa konfitura wiśniowa... Pycha! Wracając jednak do glutenu - kiedy się z niego rezygnuje, nagle okazuje się, że nie można jeść prawie nic, co zwykło się jadać na co dzień: makaronów, pieczywa, ciast (!), ryżu... I jak teraz żyć?!
Na szczęście na pomoc przyszedł mi ten przepis, który, po wypróbowaniu, na stałe zagości w moim jadłospisie. A zatem przejdźmy do przygotowania :)


Potrzebujemy:

  • 1 szkl. kaszy gryczanej niepalonej (jaśniejsza od tej prażonej)
  • 1 szkl. kaszy jaglanej
  • 1 łyżka soli
  • 1 łyżka oliwy z oliwek
    + opcjonalnie
  • 2 łyżki siemienia lnianego 
  • 2 łyżki otrębów
    lub
  • 2 łyżki prażonej lub czerwonej, bardzo drobno posiekanej cebuli
  • 100g drobno pokrojonych zielonych oliwek
  • ok. 1/4 łyżeczki pieprzu (najlepiej świeżo zmielonego)
  • pół łyżeczki tymianku

Sposób przygotowania:

  1. Kaszę gryczaną wraz z kaszą jaglaną wsypujemy do dużej miski i zalewamy zimną wodą. Mieszamy lekko dłonią, a następnie wylewamy mętną wodę. Robimy tak jeszcze 2-3 razy, aż woda się wyklaruje.
  2. Ponownie zalewamy kasze zimną wodą tak, aby wody było przynajmniej dwa razy więcej niż ziaren lub tak, by do krawędzi naczynia brakowało szerokości trzech palców.
  3. Wstawiamy naczynie do ciemnego, ciepłego miejsca (najlepiej do szafki kuchennej) na dwie doby. Uwaga: należy co jakiś czas zaglądać do miski i upewniać się, że woda zakrywa kasze. Ponieważ przez ten czas będą one "pić" wodę i pęcznieć, mogą wyjść ponad poziom wody - wtedy trzeba wody dolać.
  4. Po upływie 48 godzin wyjmujemy naczynie i odlewamy całą wodę. Nie trzeba kasz wyciskać, mogą pozostać "ciapciowate", z resztką wody na dnie.
  5. Dodajemy sól i dokładnie blendujemy całość, do uzyskania masy o konsystencji lekko zastygłego błota ;)
    Masa nie powinna być jednak zbyt rzadka - jeśli tak jest, można odsączyć ją na sitku.
  6. Teraz możemy dodać to, na co mamy ochotę. Mogą to być podane wyżej składniki lub też ziarna słonecznika, dyni, suszone śliwki nasiona czarnuszki itd.
  7. Przekładamy naszą masę do keksówki, wyłożonej papierem do pieczenia i wygładzamy mokrą łyżką. Wstawiamy do piekarnika na 12 godzin lub najlepiej na noc - jeśli robimy to wieczorem.
  8. Po tym czasie nastawiamy piekarnik na 180 stopni i od momentu, kiedy piekarnik uzyska daną temperaturę, odmierzamy równo 60 min.
  9. Po godzinie wyłączamy piekarnik, wyjmujemy chleb i pozwalamy, aby wystygł. Jesienią i zimą najlepiej wystawić foremkę za okno. 
  10. Kiedy chleb wystygnie i stwardnieje, możemy go śmiało kroić :)
Twój chleb jest za niski?
Tak przygotowany chleb naturalnie nie będzie bardzo wysoki. Jeśli natomiast chcemy uzyskać wersję bardziej puszystą i wyrośniętą, wraz z solą dodajemy do masy łyżeczkę sody oczyszczonej.
Po wyjęciu z piekarnika jest mokry i ciapciowaty? 
To nic. Gorące kasze mogą być lekko wodniste i przypominać bardziej płynną kaszę mannę niż chleb. Wystarczy, że się schłodzą - już po paru godzinach w zimniejszej temperaturze powinny się "ustalić".


Słowem zakończenia


Mam nadzieję, że dany przepis przypadnie Wam do gustu i będzie cieszył tak samo, jak mnie. Jeśli upiekliście już swój chleb bądź próbowaliście podobnego przepisu wcześniej - podzielcie się ze mną wrażeniami! Chętnie zapoznam się z tipami, jak można chlebek jeszcze bardziej ulepszyć, z czym najlepiej smakuje i jakie są odczucia Waszych kubków smakowych ;)
Trzymajcie się, kochani!


wtorek, 6 września 2016

Candida - lista produktów dozwolonych i zabronionych. Przykładowe przepisy


Słowem wstępu


Witajcie, kochani!
W poprzednich wpisach podzieliłam się z wami krótką historią o powstaniu kandydozy oraz do czego może prowadzić ta przypadłość. Opisałam również, jakie składniki jak działają na nasz system trawienny. Jeśli zatem chcecie dowiedzieć się dokładnie, co można, a czego nie podczas diety leczniczej - zapraszam do lektury!

Etap I (3-4 tygodnie)


Pierwszy etap diety polega na podawaniu organizmowi takich pokarmów, które zagłodzą candidę, przez co jej kolonia, rozsiana prawdopodobnie po całym ciele, zacznie obumierać. Jednocześnie chcemy odbudować naturalną florę jelit tak, aby nie pozwolić na ponowny przerost grzyba i jego przedostawanie się poza obręb jelita grubego. Długość trwania to od 3 tygodni w górę - zależy od samopoczucia oraz pozytywnego wyniku >testu buraka<.
Głównymi zasadami, jakimi kieruje się ten etap, są: żadnych cukrów, żadnego glutenu, drożdży, grzybów (w tym też rzeczy typu ser pleśniowy) - czyli nic, co może wesprzeć kandydozę.

Co jemy:

  • zielone warzywa: wszystkie kapusty (w tym najlepiej kiszone - tylko jeśli kisiliśmy sami lub jesteśmy pewni, że nie zawierają octu i różnych dziwnych dodatków), wszystkie sałaty, brukselka, szpinak, dynia, patison, ogórki , por, szparagi, fasolki szparagowe (również żółte), brokuł, kalafior, karczoch, seler korzeniowy i naciowy, pietruszka i jej nać, koper włoski, cukinia, bakłażan, rzodkiew, cebula, czosnek, rzepa, kalarepa, brukiew, rabarbar, pędy bambusa, oliwki, wszystkie możliwe zioła, liście z warzyw i kiełki. Pomidory można włączyć jedynie w formie przetworzonej (sos, przecier...)
  • owoce: cytryna, grejpfrut, kwaśne zielone jabłka (osobiście odradzam, bo czułam się potem źle)
  • mięso: kurczak, wołowina, ryby. Przetwory mięsne - nie; chyba że jesteśmy pewni składu: braku chemicznych dodatków, cukru...
  • nabiał: jajka, mleko owcze, kozie, migdałowe, jogurty naturalne (bez mleka w proszku, np. Bakoma)
  • orzechy i tłuszcze: migdały, pestki dyni, pestki słonecznika, sezam, siemię lniane, olej lniany, olej nierafinowany rzepakowy, olej sezamowy, oliwa z oliwek, olej z oregano, tran, awokado
  • napoje: woda, herbata czerwona (pu-erh), herbaty ziołowe (w tym też rooibos), świeże soki warzywne, alkohol tylko wysokoprocentowy (np. czysta wódka)
  • przyprawy: przede wszystkim imbir, kurkuma, pieprz cayenne, cynamon, kminek, kardamon, kolendra; ogólnie wszystkie korzenne i ziołowe, również sól. Także naturalne słodziki: stevia (tylko ta 100%, w proszku, nie w tabletkach!), ksylitol, inulina (również stosowana jako probiotyk, za co ogromny plus)

Etap II (kolejne 3-4 miesiące)

Co jemy: 

Na tym etapie diety jemy wszystkie pokarmy wymienione powyżej, przy czym stopniowo (nie od razu, bo nasz przewód pokarmowy jest teraz szczególnie delikatny!) włączamy do diety także:

  • kasze i ziarna: kasza jaglana, kasza gryczana, kasza amarantus, komosa ryżowa (quinoa), brązowy ryż, płatki owsiane górskie, chleb żytni na zakwasie (lub >chleb bez mąki<), soja, ciecierzyca, soczewica zielona i brązowa
  • owoce: maliny, jagody, borówki, jeżyny, porzeczki, wiśnie, czereśnie. I tutaj uwaga: są nieliczne głosy, że na tym etapie można dołączyć wszystkie owoce o niskim indeksie glikemicznym, czyli również brzoskwinie, morele, czereśnie, gruszki, pomarańcze, truskawki, śliwki, arbuz, żółty melon. Jednak zdecydowana większość twierdzi, że należy z nimi poczekać te parę miesięcy. Osobiście nie wiem, jak się do tego ustosunkować, ale póki jest jesień i owoce i tak nie są świeże, wolę przeczekać).
  • warzywa: marchew, papryka, pomidor, groszek zielony, fasola mung, fasola czarna

Co dalej?


Bardzo ważną wiedzą, oprócz tego, co nam wolno, są produkty zabronione. Będą to oczywiście wszystkie rzeczy, które nie pojawiły się wyżej, a przede wszystkim: wszystko, co zawiera cukier, przekąski typu chipsy, fast-foody, sosy (ketchup, musztarda, sosy sałatkowe...), produkty mączne, zawierające gluten, większość alkoholi (piwo, wino, cydr, nalewki...), wszelkie wymysły spożywcze (gumy do żucia, żelki, wafle ryżowe, muesli, kostki rosołowe, ocet - poza jabłkowym), napoje takie jak kawa, czarna herbata, krowie mleko, soki w kartonie i syropy, a także warzywa, owoce i produkty o wysokim i średnim indeksie glikemicznym (od 55% wzwyż - między innymi moje ukochane mango :< ).

Poza tym, pamiętajmy o żelaznych zasadach diety anty-Grzybor:
  • łączymy posiłki tak, jak opisałam w >poprzednim poście<
  • nie zjadamy więcej niż 15% białek dziennie, a warzywa jemy z tłuszczami dla dobrego wchłaniania
  • uzupełniamy dietę probiotykami (naturalne probiotyki zawarte są w jogurtach, kefirach, kapuście i ogórkach kiszonych)
  • spożywamy duuużo produktów przeciwgrzybiczych: czosnek, olej z oregano, ekstrakt z pestek grejpfruta, czosnek, kurkuma, imbir, pieprz cayenne

Przykładowe dania:

I. "Bigos" z młodej kapusty: pół główki kapusty posiekać, wrzucić do dużego garnka. Dorzucić pokrojony w plasterki por i pociętą w kosteczki cukinię. Zalać ciepłą wodą aż prawie zakryje warzywa. Gotować na średnim ogniu równo 20 minut. Do smaku dodajemy przecier pomidorowy (ja robię własny, dzięki temu jestem pewna składu), dużo koperku, czosnek, imbir, bazylię, sól i pieprz. Każdą porcję podaję polaną łyżką oleju lnianego.
Bardzo proste a naprawdę wyśmienite!

II. Zupa krem z cukinii z brokułem: Do dużego garnka wrzucamy pokrojone dwie cukinie, podzielony na różyczki brokuł i pociętą główkę cebuli. Gotujemy ok. 15-20 minut, aż brokuł zacznie mięknąć. W osobnym garnku przygotowujemy wywar warzywny z pora, pietruszki, selera i marchewki (ja dodaję również seler naciowy i dużo zieleniny). Kiedy warzywa będą już gotowe, odlewamy wodę i zalewamy je bulionem. Całość blendujemy i doprawiamy czosnkiem oraz ulubionymi przyprawami.

III. Kotleciki z kalafiora: kalafior gotować w solonej wodzie aż będzie miękkawy (nie rozgotowujemy!), następnie blendujemy go i dodajemy dwa roztrzepane jajka, pół drobno posiekanej cebuli, ząbek czosnku, posiekany koperek lub pietruszkę, sól i pieprz (ewentualnie inne przyprawy do smaku). Jeśli nie rozgotowaliśmy kalafiora, nie powinniśmy mieć problemu z uzyskaniem satysfakcjonującej gęstości masy. Smażymy na wolnym ogniu, na patelni z rozgrzanym tłuszczem - na przykład nierafinowanym rzepakowym (unikam smażenia na oliwie, bo ma niską temperaturę spalania). Podając kotleciki, można je polać jogurtem naturalnym (pycha!).

Słowem zakończenia


Tym wpisem niejako kończę serię o kandydozie, mimo iż jest to naprawdę temat-rzeka. Mam nadzieję, że ta wiedza pomoże wam w bardziej świadomym żywieniu lub natchnie na własne poszukiwania w kwestii zdrowia.
Nie ukrywam, że ja sama, zanim moje objawy się zaostrzyły, byłam pod tym względem leniuchem: wiedziałam większość z tego, ale nie chciało mi się nigdy w to zagłębiać, a tym bardziej odmawiać sobie przyjemności, jaką jest jedzenie. Zresztą umówmy się: jeśli można zjeść pierogi za 10 zł w barze mlecznym albo pyszny polski obiad od Pana Kanapki, to szanse na naprawdę zdrowe żywienie spadają do zera. 
Mimo to teraz, patrząc niedaleko wstecz, nie wróciłabym do tego sposobu życia. To prawda, że raz na jakiś czas zwijam się na widok pączka, ale za to energii, lekkości i wspaniałego humoru, jakie teraz mam, nie oddałabym za żadnego pączka świata.
Całusy!


poniedziałek, 5 września 2016

The "no-poo" method czyli mycie włosów bez szamponu


Słowem wstępu albo dobry kosmetyk to taki, który możesz zjeść


Witajcie, kochani!
Od jakiegoś czasu, mniej więcej od momentu, kiedy zamieszkałam z chłopakiem w Oslo, rozpoczęłam coś w stylu kampanii "zdrowe życie". Przyczyną była między innymi kandydoza, którą u siebie odkryłam, a raczej jej skutki. Bardzo chciałam nareszcie poczuć się dobrze, mieć miękką, świetlistą skórę, być pełna energii. Zaczęłam od odrzucenia większości gotowych produktów spożywczych, kupowanych w sklepach: jogurtów owocowych, ciastek, lodów, makaronów, pieczywa, gotowych sosów itd. Zamiast tego codziennie piekłam własny chleb (niestety, jeszcze na drożdżach), robiłam ciasta, ciasteczka, rogaliki śniadaniowe, babeczki - słowem, wszelkie wypieki, które zmieściły się w moim piekarniku. Zastąpiłam mleko krowie roślinnym, przestałam kupować wszystko, co zawierało w składzie syrop glukozowo-fruktozowy (muesli!). Następnie moje zainteresowania poszerzyły się do wspomagania diety takimi rzeczami jak ocet jabłkowy lub zakwas buraczany - które też postanowiłam samodzielnie przygotować.
Następny krok był właściwie momentem przełomowym, kiedy trafiłam w internecie na filmik, który podkreślał, że kosmetyki są prawie jak jedzenie - ok. 70% ich składu jest wchłaniane przez skórę (wyobrażacie sobie wypić szampon?). Dodałam więc dwa do dwóch i w mojej głowie zabłysła lampka: jeśli chcę naprawdę odżywić organizm dobrymi rzeczami, to kosmetyki, których używam, również muszą ten organizm odżywiać. Nie jest przecież sekretem, że dezodoranty, pasty do zębów, kremy i szampony, których używamy, pełne są toksyn, chemikaliów i wszystkiego innego, czego w życiu nie zaryzykowalibyśmy zjeść (tutaj muszę dodać, że mimo ogólnej świadomości, i tak nie zwracamy na to uwagi. Ja sama całe życie wiedziałam, że dezodoranty swoim składem zwiększają ryzyko raka, a ładowałam go pod pachy jak szalona).
No dobrze, ale produkty naturalne, organiczne, 100% vegan i takie tam - są strasznie drogie! A ponieważ jestem strasznym cynikiem, to nawet widząc te hasła, nigdy do końca nie zaufam składowi. No i byłam w kropce.
Ale ponieważ byłam naprawdę zdeterminowana (szkoda, że dopiero, kiedy moje zdrowie zaczęło się ostatecznie sypać), zaczęłam szukać w internecie różnych porad, kanałów i osób, które również chciały odrzucić komercjalne kosmetyki. Okazało się, że takich osób jest całe mnóstwo! Co więcej, prawie każda z tych osób wytwarzała swoje własne kosmetyki. Ich wyrób okazał się wręcz banalnie prosty, bardzo tani i dający duuużo radości.
Pozostała jedynie kwestia szamponu. Cały internet jednogłośnie przekonywał, że należy myć włosy roztworem sody oczyszczonej z wodą, a następnie płukać rozcieńczonym octem jabłkowym. Ja jednak, po pierwszej próbie, całkowicie odrzuciłam ten pomysł - włosy były tłuste u nasady i strasznie przesuszone przy końcach. Później obejrzałam filmik, tłumaczący, że soda z natury zasadowa niszczy środowisko naturalne skóry głowy (lekko kwasowe), pozbawiając włosy naturalnej ochrony, wysuszając i zmuszając to jeszcze większej produkcji łoju. Co z tego, że potem unormujemy pH octem, skoro dokonaliśmy już tych zniszczeń?

Bez szamponu?


Aż w końcu dotarłam do najgłębszych odmętów internetu, który radził metodę "no-poo" (no shampoo), ale nie taką z zastępczą sodą i octem, tylko z samą wodą. Brzmi dziwnie. Szczerze mówiąc, w ogóle nie uwierzyłam, że to mogłoby działać. A jednak postanowiłam spróbować. Pierwsze kilka dni - wiadomo - włosy strasznie tłuste, skóra głowy swędząca, ogólne uczucie ohydy na głowie. Jako osoba, która potrafiła myć włosy nawet dwa razy dziennie (!) - tak się przetłuszczały - strasznie cierpiałam. A jednak po ponad tygodniu coś się zaczęło zmieniać. Jak przez ostatnie dni, zwyczajnie ustawiłam głowę pod prysznicem z ciepłą wodą i przez około dwie minuty masowałam skórę głowy, na koniec "przepłukując" całe włosy - oczywiście cały czas wodą. Już podczas mycia włosy stały się na dotyk zupełnie inne niż poprzednio. A po wyschnięciu wyglądały tak:



Nie wiem jak dla was, ale dla mnie są to super miękkie, puszyste, trochę (bardzo) zniszczone przy końcach i z pewnością nietłuste włosy.
Tak więc, dla tych, którzy lubią eksperymentować i nie boją się wrogiej opinii publicznej - naprawdę polecam spróbować. Natomiast dla tych was, którzy chcieliby coś zmienić, ale nie tak drastycznie - w kolejnych postach na pewno podam przepis na domowy szampon. Muszę go tylko sama przetestować ;)
Trzymajcie się, kochani!

(proszę pamiętać, że wszystko o czym piszę, jest rezultatem moich własnych przemyśleń, spostrzeżeń i doświadczeń. Nie jestem lekarzem ani autorytetem z dziedziny medycyny, więc proszę nie traktować moich słów jak jedyną słuszną prawdę!)

sobota, 3 września 2016

Candida - jak zacząć? Co jeść, czego unikać


Słowem Wstępu


Witajcie, kochani.
Niedawno pisałam Wam o bardzo złośliwej i niestety bardzo popularnej przypadłości, jaką jest kandydoza. Wielu z was, po przeczytaniu >poprzedniego wpisu<, może zauważyć, jak wiele objawów, które bierzemy za normalne, wpisane w nasze życie na stałe lub będące nieuleczalnymi chorobami, są po prostu efektami działania Candida Albicans.
Pisałam również, że przedstawię alternatywne sposoby żywienia oraz ogólnie: co robić, kiedy już odkryjemy w sobie Grzybora. Przewertowałam wiele różnych stron, forów, książek oraz filmików w poszukiwaniu skutecznej metody. Niestety, ile miejsc, tyle różnych opinii, dlatego postarałam się skondensować całą nabytą wiedzę i wyłuskać z niej to, co uważam za najbardziej cenne i prawidłowe. Do dzieła więc!

Od czego zacząć?


Wyobraźmy sobie taką sytuację: żywimy się na co dzień dość zdrowo - trochę warzyw, trochę owoców, mięso, makarony, pieczywo. Czasami zdarzy nam się zjeść pizzę, kebab lub fast food, nie stronimy również od słodkiego czy paczki chipsów; w gronie przyjaciół sięgamy po alkohol - wszystko jednak z umiarem. Oczywiście uprawiamy sport: chodzimy na siłownię, biegamy, czasami odpalamy sobie jakiś filmik guru fitness na YT - i jazda! Z jakiegoś jednak powodu często po obiedzie czujemy ciężkość, wieczorami mamy napady chęci na słodycze... w końcu okazuje się, że wyhodowaliśmy sobie w jelicie przerost candidy. "Ale jak do tego doszło?!" - pytamy w duchu. Byliśmy przecież pewni, że utrzymujemy ciało w idealnym zdrowiu.
Za tym wszystkim kryje się bardzo prosta, a jakże ważna reguła żywienia.
Otóż, powróćmy do naszego żywienia i weźmy przykładowy niedzielny obiad: przygotowana w piekarniku pierś z kurczaka, dużo kolorowych warzyw i ziemniaki/kasza/kluski. Spójrzmy teraz co się dzieje podczas jedzenia: kurczak (białka), aby zostać strawiony w żołądku, potrzebuje silnie kwasowego środowiska, natomiast węglowodany, takie jak makarony czy pieczywo trawią się w środowisku lekko zasadowym. Co za tym idzie, dla tych dwóch pokarmów, które normalnie są trawione około 2 godziny, tworzymy takie środowisko, że trawienie zajmie aż do 8 godzin i będzie ono nieefektywne; niestrawione resztki jedzenia będą nam zalegać w jelitach, psując się i tworząc wspaniałą pożywkę dla Grzybora. To dla niego wręcz idealna sytuacja! A co się stanie, jeśli dołożymy do tego coś słodkiego? Cukry normalnie trawią się bardzo szybko - jednak podczas gdy nasz obiad wciąż jest mielony w żołądku, nasz deser lub owoc, zamiast się wchłonąć, siedzi przez długie godziny w jelicie i fermentuje, ponownie dając pożywkę candidzie.

Co za tym idzie, przede wszystkim powinniśmy nauczyć się świadomego jedzenia:
  • nigdy nie łączyć białek z węglowodanami; na obiad możemy zjeść mięso z warzywami lub osobno wyroby mączne z warzywami. Przerwa między spożyciem białek i węglowodanów to ok. 2 godziny
  • nie łączyć owoców (ogólniej: cukrów) z innymi pokarmami; najlepiej je jeść na pusty żołądek lub kilka godzin po jedzeniu
  • wystrzegać się również połączenia węglowodanów z cukrami - na przykład płatków owsianych lub bułki z owocami suszonymi/konfiturą - węglowodany rozkładają się podczas trawienia na cukry proste, a cukry + cukry tworzą silnie zakwaszające środowisko, co z kolei bardzo osłabia system immunologiczny
  • nie popijać jedzenia - w ten sposób rozrzedzamy soki żołądkowe i spłukujemy enzymy trawienne, czym znacznie pogarszamy trawienie; starajmy się pić około 30min przed lub godzinę po jedzeniu

A jak się pozbyć candidy?


Jeśli stwierdzimy, że zmiana żywienia na bardziej świadome nie rozwiązuje do końca problemu (niektórzy, w tym ja, są w sytuacji, kiedy to nie wystarczy), pomyślmy o tym, aby wytępić kandydozę z naszego ciała i nareszcie zacząć się cieszyć pełnym sił i uśmiechu życiem. Sposobem na to jest "zagłodzenie" candidy, tak aby zminimalizować jej ilość lub całkiem ją zwalczyć. Wiąże się to z - niestety - dość restrykcyjną dietą, która na szczęście naprawdę popłaca, w dodatku już po tygodniu przyzwyczajamy się do niej i czujemy ogromny przypływ energii i lekkości w ciele.
Polega ona głównie na wyłączeniu wszelkich cukrów oraz produktów zawierających gluten - na 3-4 tygodnie, zależnie od naszego stanu. Następnie do diety włączamy niektóre kasze i owoce, z tym że tutaj też jest ograniczony wybór. Tak można się żywić od miesiąca wzwyż, zależnie od naszej kondycji i od tego, czy udało nam się odbudować naturalną florę jelit (sprawdzamy "testem buraka").

W jednym z następnych postów podzielę się z Wami dokładną listą tego, jakie dokładnie pokarmy można spożywać podczas konkretnych etapów diety, a jakich unikać. Przedstawię też przykładowe dania, jakie można skomponować z tej, cokolwiek skromnej, listy.
Mam nadzieję, że powyższa wiedza okaże się dla Was przydatna i być może natchnie na małe zmiany w żywieniu. Jeśli tak, to koniecznie dajcie znać, jak wygląda Wasza walka z kandydozą!

(proszę pamiętać, że wszystko o czym piszę, jest rezultatem moich własnych przemyśleń, spostrzeżeń i doświadczeń. Nie jestem lekarzem ani autorytetem z dziedziny medycyny, więc proszę nie traktować moich słów jak jedyną słuszną prawdę!)