środa, 19 kwietnia 2017

Co ma wspólnego mnich z iPhonem i skąd u ludzi czarne zęby - czyli dzisiejsza Birma

Słowem wstępu

Do tej pory skupiałam się głównie na przedstawianiu zdrowej strony życia - czy to pod postacią własnoręcznie robionych kosmetyków, czy dietetycznych dań. Jednak niedawno doszłam do wniosku, że nie da się tak po prostu oddzielić zdrowia fizycznego od całej reszty. Liczy się przecież zdrowie psychiczne, zadowolenie z życia, sposób na przeżywanie i organizację czasu. To, w czym się spełniamy i co sprawia, że chcemy otwierać oczy i wyskakiwać z łóżka skoro świt.
Dla mnie są to między innymi podróże. Właśnie dlatego dzisiaj zamieszczam kilka najjaskrawszych obrazów z mojej ostatniej wycieczki do Azji, a konkretnie Mjanmy. Zatem... zapraszam do lektury :)



Birma nie dla Birmańczyków

Żeby zrozumieć lepiej, skąd biorą się pewne zachowania lub zwyczaje u danej nacji, warto cofnąć się wstecz o parę dekad. Poniżej postaram się krótko streścić najważniejsze zmiany historyczne, które pomogą nam wczuć się bardziej w sytuację kraju. Wcześniej sama miałam mgliste pojęcie o dokładnych wydarzeniach, jakie miały tam miejsce. Kiedy jednak rozmawiałam z ludźmi i czytałam książki, popadałam w coraz większe niedowierzanie i szok. Myślałam, że takie rzeczy na świecie dzieją się obecnie tylko w Korei Północnej. Cóż; w przypadku Birmy nie było i nie jest lekko.

Od roku 1826 Mjanma zaczęła stopniowo tracić niepodległość na rzecz Wielkiej Brytanii. Sześćdziesiąt lat później całkowicie przestała istnieć jako państwo, natomiast przekształciła się w prowincję Indii Brytyjskich. Podczas II Wojny Światowej kraj przeszedł do rąk Japończyków, by po kilku latach odzyskać niepodległość. Niestety, oznaczało to rozpoczęcie krwawej wojskowej dyktatury i całkowite odcięcie od świata zewnętrznego na prawie 26 lat. W ciągu tego czasu Mjanma stała się jednym z najbardziej izolowanych państw świata: obcokrajowcom zakazano wjazdów, a mieszkańcom - wyjazdu z państwa, zakazana była zachodnia muzyka, rozrywki, a nawet nauka języka angielskiego. Nastąpiła nacjonalizacja szkół, szpitali, prywatnych firm i przedsiębiorstw. Jako ścieżkę rozwoju obrano "centralizm demokratyczny" wg idei Lenina. Kolejne lata rządów wojskowych sprowadziły Birmę na skraj ruiny - z jednego z najbogatszych państw Azji stała się najbiedniejszym. 75% ludności znalazło się na granicy ubóstwa, podczas gdy pozostałości budżetu trwonione były przez armijne rodziny.
Całkowita władza wojskowej kliki trwała aż do 2012 (!) roku, kiedy po pierwszych wolnych wyborach wygrała partia demokratyczna. Znaczącym faktem jest jednak, że w aktualnej Konstytucji Birmy (z 2008 roku) widnieje szczególny zapis o uprzywilejowanym miejscu armii w rządzie, co pośrednio oznacza, że wciąż pozostaje ona organem decydującym o przyszłości i rozwoju kraju.
Zapytani o sytuację Birmańczycy niechętnie się wypowiadają, wydają się jednak być optymistycznie nastawieni do przyszłości swojego państwa.


Co ma mnich wspólnego z iPhonem?

Pytanie może być zaskakujące i nie - nie jest to zagadka ;) Jeszcze zanim Birma trafiła w ręce Brytyjczyków, była krajem świeckim. Tradycja buddyjska trwa tam już od setek lat. Mnisi theravady* otaczani są ogromnym szacunkiem i mają naprawdę dużą listę przywilejów. 
O najciekawszym z nich dowiedziałam się od Johna - właściciela wynajmowanego przeze mnie pokoju. Zaczęło się od tego, że schodząc rano na śniadanie natknęłam się na małą, ogoloną na łyso dziewczynkę (nie było to długie spotkanie, ponieważ spłoszona natychmiast uciekła). Zapytałam o nią Johna, myśląc, że to jego córka. Okazało się, że dziewczynka została przez jego rodzinę przygarnięta i pełni rolę pomocy domowej. Rzeczywiście, miałam szansę się później o tym przekonać: jedenastolatka robiła ręczne pranie dla rodziny, myła podłogi, naczynia, pomagała w ogrodzie. Zapytałam, czy to nie za wiele jak na takie dziecko, czym popełniłam chyba wielkie faux pas; ponoć jej sytuacja była naprawdę wyśmienita - dzieci w innych rodzinach były traktowane znacznie gorzej.
To jak się tam znalazła? Otóż, jak wytłumaczył mi gospodarz, w Birmie jest zwyczaj, że mnisi co jakiś czas udają się w podróż po najbiedniejszych wioskach i okolicach sprawdzić, jak ma się tamtejsza ludność. Często bywa, że dzieci z biednych domów traktowane są w bardzo zły sposób; często są zagładzane na śmierć lub pozostawiane w dżungli same sobie. Mnisi mają prawo zabrać ze sobą takie dzieci i, jeśli jest to chłopiec, przyłączyć do zakonu, a jeśli dziewczynka - poszukać dla niej domu zastępczego. Tak też stało się z ich nową "córką": została odebrana swoim rodzicom, którzy - używając dużego uproszczenia - nie troszczyli się o nią wystarczającą. Nanki, bo tak miała na imię, żyła z rodziną przy granicy Tajlandii z Birmą. Źródłem ich utrzymania była uprawa maku na opium. Niestety, co jest częste w tym "biznesie", oboje rodzice uzależnili się od opium, a każdą wypłatę oddawali właścicielom uprawy za miesięczną dawkę narkotyku. Oddawanie się nałogowi tak bardzo oderwało ich od rzeczywistości, że rola żywicielki rodziny spadła na Nanki. Często brała na plecy młodszego braciszka i przeczesywała okoliczne tereny w poszukiwaniu mniejszych zwierząt, jadalnych korzeni i owoców. Czasami dołączała się do nich matka. W momencie, kiedy do wioski przybyli mnisi, dziewczynka była w opłakanym stanie: w podartych ubraniach, potarganych włosach, fizycznie zatrzymana na poziomie rozwoju pięciolatki, mimo, że miała o trzy lata więcej. Kiedy ją znaleziono, nie wiadomo było, jakiej jest płci, a z powodu jej niecywilizowanego zachowania nazwano ją "Mawgli". Długo nikt nie chciał przygarnąć jej pod swój dach, ponieważ była zbyt wychudzona i dzika; rodziny nie miałyby z niej pożytku w domu i na roli. W końcu starszy mnich zwrócił się do Johna z prośbą o zaadoptowanie dziecka.
Tak jak wspomniałam wcześniej, mnich w Birmie otaczany jest niemal boską czcią. Mnichowi ustępuje się miejsca w autobusie, mnich często nie płaci za kupowane jedzenie (podarowanie czegoś mnichowi "napędza" dobrą karmę). I tak dalej, i tak dalej. Jako Europejczycy, przyzwyczajeni jesteśmy do postrzegania buddyzmu jako pięknego i czystego wyznania, a członków zakonu jako "istoty ponad". Szczególnie przez kilka ostatnich lat zapanowała ciekawa moda na buddyzm i dążenie do "osiągnięcia levelu Mnich Buddyjski". I byłoby cudownie, gdyby rzeczywiście było tak różowo.
Podróżując po Birmie nabrałam przekonania, że mnich jest tutaj bardziej szanowaną, ale przede wszystkim dobrze usytuowaną materialnie, uprzywilejowaną jednostką - raczej niż rolą w wyznaniu. Zaczęło się od tego, że co i rusz mijałam mnichów uzbrojonych w fantastyczne, profesjonalne aparaty fotograficzne; cykali zdjęcia każdego zabytku, przechadzając leniwym krokiem. W ich postawie czuć było ogromną dumę i poczucie wyższości, co było dla mnie osobiście szokiem, bo w moim wyobrażeniu mnich był uosobieniem pokory i oddalenia od ego.



Mnisi byli wszędzie, tam gdzie byli turyści. Podróżowali po świętych miejscach nieraz grupami, a częściej w kilkoro lub w pojedynkę. I tu kolejne zaskoczenie - większość z nich zazwyczaj paliła papierosy. Pamiętam, że kiedyś na wykładach z buddyzmu podczas studiów wszyscy śmialiśmy się z tego, że mnichom nie wolno "leżeć wygodnie". Oczywiście - co już wydawało się normalne - nie wolno im było też spożywać żadnych substancji odurzających ani nic, co wywołuje uzależnienie. No to o co chodzi? 
Po jakimś czasie pobytu w Birmie nie byłam już zdziwiona, kiedy widziałam, jak w autobusie mnich bajerował młodą Brytyjkę, pokazując przy tym zdjęcia na telefonie. Ostatecznie już przestałam w ogóle na to zwracać uwagę, kiedy wybrałam się obejrzeć zachód słońca w Bagan. Tuż przede mną siadł mnich z nowym iPhonem 6, nastawił aparat na selfie i ustawił tak, żeby oprócz jego twarzy uchwycić też kawałek mnie. Doszłam do wniosku, że od tej pory mnisi są najbardziej znielubioną przeze mnie grupą społeczną.


Skąd u ludzi czarne zęby?

No właśnie - skąd? :) Chodząc ulicami birmańskich miast co chwilę spotyka się przechodnia, obdarowującego nas promiennym czarnym (lub czerwonym) uśmiechem. Czerwone usta, czerwone zęby. I jeszcze co chwilę spluwają czerwoną śliną na ziemię, przez co birmańskie ulice roją się od zaschniętych brunatnych plam. 
Przyczyną jest betel. Birmańczycy (choć nie tylko oni) od wielu pokoleń upodobali sobie tę używkę; według nich jest orzeźwiająca, niweluje głód, daje kopa - przez co pozwala dłużej pracować - i wywołuje lekkie podniecenie. A z czym to się je?


Liście pieprzu żuwnego (ang. betel) smarowane są białą mazią z daleka wyglądającą jak klej a w rzeczywistości będącą mlekiem wapiennym. Do tego dodawane są pokruszone nasiona palmy areki (ang. betel nuts) oraz "smakowe" dodatki: przyprawy korzenne, cukier, tytoń, syropy owocowe.
Liść po zawinięciu wsadza się do buzi i żuje, a kiedy zostanie już wyżuty do cna, zastępuje nowym ;)
Niestety, jak każda używka, betel również ma działanie uboczne. Jak pisałam wcześniej, żucie liści barwi ślinę, dziąsła i zęby - przy czym zęby najpierw na ciemnoczerwono a z czasem na czarno. Poza tym, ma dodatkowo zwiększać zachorowalność na raka oraz powodować sztywnienie szczęk. Na szczęście są i dobre strony: betel jest tak toksyczny, że zabija bakterie i pasożyty w układzie pokarmowym, jednocześnie go odkażając. 
Stoiska pokryte dużymi sercowatymi liśćmi i białą mazią były tym, na co najczęściej natykałam się podczas całej podróży. Niekiedy stały oddalone od siebie jedynie o kilka metrów.
Patrząc na szereg pobudzająco-kojących działań betelu, jego  dostępność i niską cenę, nic dziwnego, że zażywa ją prawie każdy. Nie dziwi mnie też to, że jest czwartą najpopularniejszą używką zaraz za alkoholem, kawą i nikotyną. Chociaż nie ukrywam, że do wyjazdu nie miałam nawet pojęcia o jej istnieniu.


Kraj uśmiechu

Wybierając się do Birmy miałam na uwadze, że jest to państwo, które dopiero co odzyskało jako-taką wolność: powoli zaczyna się otwierać na turystów i ogólny rozwój. Wiele rzeczy mnie szokowało, a wiele było zaskakująco zwyczajnych. Jest jednak jedna, konkretna rzecz, która wywarła na mnie naprawdę ogromne wrażenie: ludzie. Nigdzie na świecie nie spotkałam osób tak serdecznych, skromnych i potrafiących cieszyć się życiem. Oczywiście, nie znaczy to, że uważam Polaków czy Norwegów za zgorzkniałych sztywniaków. Jednak nie na co dzień widzę na naszych ulicach tańczących i śpiewających - tak po prostu - przechodniów. Może jest to efektem ich historii, może reakcją na ciężkie warunki, a może następstwem betelowego ożywienia. W każdym razie, wzięłam to sobie do serca i postanowiłam za ich przykładem częściej okazywać radość z życia.

*theravada -  najdłużej istniejąca szkoła buddyzmu, która nauczać ma autentycznych przykazań Buddy Śakjamuniego. Szkoła ta uważana jest za bardzo konserwatywną, ortodoksyjną i radykalną; nie uznaje drogi mahajany (najbardziej rozpowszechniona na zachodzie, wyewoluowała z niej szkoła zen), która według nich zbyt oddaliła się od oryginalnej myśli i nie przestrzega dokładnie wszystkich przykazań Buddy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz